Witaski odkrywcom, zdobywcom i całej rzeszy wariatów którzy tu zaglądają, a w wolnej chwili siadają i czytają.
Dzionek wczorajszy przysporzył mi siniaków i doświadczeń życiowych:)
Dziś po zmroku obeszłam podwórko i uwierzcie, wszystko pięknie oświetlone, każdy zakamarek doświetlony i nie ma mowy żebym się jeszcze o cokolwiek wyrżnęła, no chyba, że po prostu pod nogi nie spojrzę ;)
Moi kochani sąsiedzi wiedząc żem chora i potrzaskana i ledwie ruszać się mogę odwiedzali mnie dziś i pocieszali jak mogli. A ja? No cóż... leżałam na kanapce przykryta kocem i tylko dyrygowałam całą pracą. Sąsiad dopilnował robotników żeby rozbudowali mi spichlerz, bo po tym jak mi pełne sanie dóbr wszelakich dowiózł, nie było już tego gdzie trzymać. Żona jaskiniowca (nie, to nie była Willma) zrobiła piękną rzecz, namęczyła się dziewczyna na pewno, bo nie jest łatwo wyrzeźbić kościane pudełeczko na gwoździki :) Do tego stelaż z rurek, normalne cudo...
Wieczorkiem, gdy już nieco lepiej się poczułam postanowiliśmy zrobić małą imprezkę, tym bardziej, że przyjechał w odwiedziny na kilka godzin Alex z Niepokornej a po drodze zabrał ze sobą do mnie pewną gitarzystkę, kobietkę na maxa zakręconą i wesołą. Dziewczyna z Valencji do dźwięków gitary zatańczyła na stole między zakąskami wybijając rytm zrobionym naprędce instrumentem złożonym z rury wypełnionej gwoździami.
I gdy tak w najlepsze towarzystwo się bawiło, na werandzie coś łupnęło tak, że od razu stresa złapałam. Wybiegliśmy wszyscy na werandę, światło rozbłysło a naszym oczom ukazał się widok jak po wojnie.
Na środku werandy siedzi jakieś nie wiadomo co, potargane, posiniaczone, przytłoczone do desek jakimś żelastwem, na tym chodzącym, znaczy się leżącym nieszczęściu rozsypane jakieś gnaty. Owinęłam się szczelniej kocykiem, podeszłam raźno kuśtykając to tego nie wiadomo czego i grzecznie pytam:
- ej, no ty, co tu jest grane? i... cisza...
No to sąsiedzi odkopali toto , postawili na nogi wręczając kubeczek grzanego wina i ponownie pytam stworzonko :
- CO TO KUŹWA BYŁO?!!
Niewinnie patrzące oczęta wbiły we mnie maślany spojrzenie a usteczka pod nimi wyszeptały :
- churagan.......
- chyba huragan - mówię do stworzonka. I tu skończyło się mizianie. Stworzonko doleciało do mnie z pazurkami i wysyczało:
- c h u r a g a n mówię!!!! jak mówię to mówię, jak mówie to wiem!!!!!!!! i to był c h u r a g a n!!!!
Patrząc na nią stwierdziłam, ze kłótnie nie mają sensu. Zebraliśmy się wszyscy do domku a tu nagle Znudzony z czaszką w ręku zamiast sławnego być albo nie być krzyczy:
- kiwi, kiwi, kiwiiiiiiiiiiiii!!!!!!!!!!!!!!!!!
No owoców mu się zachciało w środku zimy? Pytam go czy może być jabłko albo inna malina, a on patrząc na mnie jak na blondynkę (tylko dlaczego "jak", toż ja jasno włosa jestem) mówi:
- nie chcę jeść, na werandzie kiwi został, taki ptasior co to nie lata...
Otworzył drzwi a tam na progu... kiwi stoi, prawdziwy... żywy... z gwoździkami w dziobie :) Zaprosiliśmy ptasiora do środka, rozsiadł się na fotelu i siedzi :)
Pewnie tak do rana posiedzimy razem, bo robić się nie chce, a kilka butli poziomkówki z piwnicy sąsiedzi wywlekli na górę. Jeśli ktoś jeszcze wpadnie to niech cytrynkę do herbatki dowiezie, drzwi zostawiamy otwarte bo nam się nie chce co chwilkę łazić i otwierać. A jak by ktoś jeszcze przywiózł kilka truskawek i bitą śmietanę to było by super bo Dyńkowa chyba kotna i jakieś dziwne apetyty ma od rana.
Tym co się z nami nie bawią mówię już dobranoc i wracam do do reszty ekipy świętować nadchodzący Nowy Rok.
Tak, właśnie to świętujemy, i może to być bardzo długie świętowanie :DDDDD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz