sobota, 19 marca 2016

Króliczki :)

Mała dygresja na temat......

Na powitanie pięknie "dziękuję" za twórcze zminusowanie smerfowi-optymiście, snuli, omenowi z cyferkami i paru innym. Nie ma to jak walenie minusów. Nie wiem czy to zawiść, czy złośliwość, bo słowa komentarza od tych userów się nie uświadczy. 

Jednocześnie naprawdę serdecznie dziękuję za miłe słowa i wsparcie wszystkim czytelnikom listów z Klondike i zapraszam do czytania archiwum w spiżarce. Jeśli ktoś jeszcze nie ma namiaru na półkę z listami, to proszę o przesłanie darmówki z zapytaniem a zwrotnie dam namiary. Jeśli zaś jeszcze ktoś nie siedzi w gronie moich sąsiadów a do czytelni chciał by zawitać, to uprzejmie informuję, iz w gronie sąsiadów miejsc u mnie dostatek i chętnych serdecznie zapraszam :)

Koniec małej dygresji :)




Wieczorne witaski.

Jako wczoraj rzekłam tak dzisiaj dane słowo podtrzymuję i na degustację nowych smaków zapraszam. W ramach doświadczeń wstawiłam gruszkówkę miodową i śliwo-malinówkę a dla bardziej odważnych cytrynówke z jalapeno :D

Wczoraj wieczorem już zasypiałam, gdy nagle łomot do drzwi postawił mnie na równe nogi. Po całym dniu zwożenia ognistych kufrów miałam już serdecznie dość. Mina moja mogła przerazić głodnego grizzli, ludożercę a nawet komary, więc w bojowym nastroju podreptałam do drzwi.

Z impetem je otworzyłam ( a otwierają się na zewnątrz) majac nadzieję na zmiecienie zapóźnionego gościa w śnieg. Płonne nadzieje...

Wytrzeszczyłam ślepia i kogo to ja tam widzę?

Stoją z dala od drzwi ...trzy... wredne...nie dające mi spać babiszony...

Jest więc Natchniona z naręczem listewek, jest żona jaskiniowca z pudełkiem gwoździ i mloteczkiem no i oczywiście na czele tego babińca stoi...no wiecie chyba już sami kto...no własnie ona...moja Pelasia...

Przyglądam sie im i coraz bardziej mi się wydaje, że za nimi jeszcze ktoś się czai. No i nie myliły się oczęta moje. Jeszcze Violcia za nimi stała w cieniu dzierżąc w rączętach ciacho.

Ale ja jeszcze się przypatruje Pelasi. Widzę, że jakieś druty czy inne kable ma w koszyku.

Co miałam robić, wpuściłam tą czeredę do chałupy, wiedziałam, że nocować u mnie będą bo wogóle to u mnie jak u siebie się czują, zrobiłam coś gorącego do picia i pytam dziewuchy:

- kto was tu dzisiaj przywiózł?

A one na to, że same przyjechały, że psy i konie już w stodole stoją a wogóle to ważną sprawę mają, bo skoro świt muszą w trasę ruszyć, więc tylko chwilkę posiedzą i spać idą...

Najpierw mnie namówiły baby na zakup królika, chyba zaćmę jakąś miałam bo z ciotkowej kolii resztki szmaragdów na tego zwierza wydłubałam.

Potem z przywiezionych materiałów zrobiły mi szybki kurs robienia pułapek na króliki, a potem wyżłopały malinówke i spać poszły.

Jak obiecały tak zrobiły, zerwały się przed świtem i odjechały.

Zerknęłam tylko zza firanki na znikajace za bramą sanki i podążyłam do łóżka odespać nocny nalot. I w tym momencie zamarłam w pół kroku, bo usłyszałam głos Peli:

- no ej, Rawcia, nie rób jaj, ubieraj się i jedziemy na polowanko, królików nam trzeba...

To co chciałam powiedzieć do powtórzenia się nie nadaje, kazałam jej tylko kawę i kanapki zrobić, po czym poszłam się ubrać, bo kłótnia z Pelcią to jak kłótnia ze mną. Sensu nie ma żadnego bo to zwierzę upierdliwe i uparte jak ja, jak się uprze to żywemu nie przepuści ;)

Weszłam ubrana wyjazdowo do kuchni, popiłam kawę i ruszyłam do stajni. 

Zdziwiłam się niepomiernie widząc konie do sań zaprzęgnięte i Pelaśkę na saniach już umoszczoną pod stosem futer.

Spojrzała na mnie tymi swoimi ślepkami i rzekła:

- no co? razem jedziemy, ja w nocy pułapki pozakładałam, pokażę gdzie a ty króliki do klatek powsadzasz i oberzy pojedziemy sprzedać.

Westchnęłam ciężko i wdrapałam się na sanie obok niej, nakryłam futrem i cmoknęłam na konie.

Zaczęło się rozjaśniać gdy dotarłyśmy do linii pułapek.

Ja lazłam przy saniach i wyciągałam dzikie króliki a Pela siedząc we futrach konisie poganiała trzymając lejce w wypielęgnowanych rączętach. Że też sobie łajza tych półmetrowych lakierowanych pazurów nie połamała. Paniusia kurcze blade...

Po zapełnieniu klatek i umocowaniu ich na przyczepce ruszyłyśmy raźno do miasteczka sprzedać króliki.

Oberżysta na nasz widok wypadł na dwór, a widząc ilość klateczek zawołał ludzi do pomocy.

Ja się z nimi targowałam, a chłopy w handlu wprawione chciały tanio kupić, a że ja uparta jestem to i drogo chciałam sprzedać. Ciężko szło targowanie.

Nagle ruch się na saniach zrobił, furkot i hałas, to Pelunia ze sań się gramoliła. Najpierw było widać te jej rączuchny z długimi pazurami, potem uśmiechnięta gębusia i wymalowane oczęta. Ale najlepsze było przed nami.

Resztę futer odrzuciła i ze sań zeskoczyła.

Stanęła przed nami w calej swojej mizernej okazałości a ja zrozumiałam czemu tak się futrami w trasie otulała...

Jej kolorowe pazury to pikuś...ale przy 20-sto stopniowym mrozie miała na sobie kieckę ledwo zadek okrywającą, do tego na nożętach szpilki do samych kolan...szok, nawet leśne dziady paszcze pootwierały i stały takie rozdziawione w nią wgapione.

Kręcąc biodrami jak Marilyn Monroe podeszła do nich i w skazując paluszkiem na króliki rzucała cenę, a oni jak w amoku tylko kasiorkę dawali i zwierzaki zabierali. Po pięciu minutach był koniec handlu:)

Moja Pela schowała kasę, wpełzła pod futra na saniach i rzuciła hasło do powrotu. Dwa razy mówić nie musiała :)

Szybko dotarłyśmy w domowe pielesze, teraz siedzimy przy kominku omawiając plany na najbliższe dni :)

Jednak taka towarzyszka to skarb, chociaż czasem mam ochotę ją udusić :)

I pewnie długo jeszcze posiedzimy, więc jak ktoś chce nas odwiedzić to zapraszamy :)

A reszcie życzymy kolorowych snów.

Pa:)

piątek, 18 marca 2016

Ogniste kufry c.d...

Wieczorne witaski wszystkim.

Trochę mnie tu nie było, ale wieczorami człowiek pada na twarz i nawet pióra nie ma siły w ręku utrzymać, a o przytarganiu sępa pocztowego i przytroczeniu mu do łapy wiadomości mowy nie ma.

Pisałam Wam ostatnio jak to z moja Pelaśką ruszyłyśmy na podbój wioski sportowej wyposażone w ognioodporne przyczepki i derki dla zwierzów.

No muszę Wam powiedzieć, że pomysłowość damska nie ma sobie równych.

Naszym głównym celem było znalezienie maksymalnie dużej ilości złotych kufrów i takich samych beczek zawierających medale potrzebne nam do przehandlowania u pewnego brodacza.

Jako, że przewożenie tych materiałów mało bezpieczne było, Pela dojeżdżała do rzeczonego obiektu, nadzierała paszczę jak by ją kto ze skóry obdzierał, ja na złamanie karku gnałam do niej, wspólnymi siłamy wtaszczałyśmy kufry i beczki na sanie i tu pomysłowość Pelasi stała się wręcz legendarna. Żeby psiska dały z siebie wszystko, ta kobietka klatkę z moim własnym osobistym kotem mocowała na takim frymuśnym rusztowanku tak by kot był przed psami.

Kudłacze widząc kota gnały za nim jak szalone, im bardziej one gnały, tym bardziej przerażone kocisko darło japę, im bardziej się darło, tym szybciej psy gnały...

Fakt, że Pela opanowała do perfekcji hamowanie zaprzęgu poprzez wjeżdżanie w karzaczory to drobny szczegół.

Jednego razu siedzimy sobie na saniach dając psom odpocząć, gdy nagle nie wiadomo skąd podeszło do nas stworzenie płci określanej jako nie do końca piękna i wytrzeszczyło na nas ślepia. Stało toto tak i gapiło się na nas jak by nigdy tak pięknych, zgrabnych, mądrych, bogatych, ładnie ubranych i skromnych kobiet nie widziało.

Ja pierwsza nie wytrzymałam tej inwigilacji.

Promiennie uśmiechając się do faceta, przymilnie mrużąc oczęta wyszeptałam przez zaciśnięte usteczka:

- czego się kuźwa gapisz! paszoł won i to już!!!

Niestety, nie zareagował tak jak tego oczekiwałam.

Właściwie to wcale nie zareagował. Stał i dalej się gapił.

Chciałam w tym momencie chwycić za bat albo inny silny argument zawany czasem argumentem siły, ale nagle chłop się odezwał. I to nie do mnie a do mojej towarzyszki:

- wyź ty tyj swoij kumpelce powidz, co by na mnie nie sznupowala bo jo tu zez dobrym słowem przyszed a nie paczyć jak ona sie ćpo jak pchła na nitce, jo che wom troszku pomóc a ni suchać jak ona na mnie ryja nadziero.

No uwierzcie, zatkało mnie a to nie często się zdarza.

Peli gębusia się rozpromieniła, sięgnęła łapką wgłąb mojego koszyczka, i widzę, jak jej drobna rączuchna podaje leśnemu dziadowi flaszeczkę MOJEJ poziomkówki na miodzie.

Dziadzisko flaszkę przyjęło, odkorkowało, zasiorbnęło napitku i smakowicie zaciamkało. Zdegustował litr naleweczki w dwie minutki...

Obtarł rękawem gębę, wsadził łapę za pazuchę (na szczęście własną) i wydobył pognieciony kawał skóry. Podłazł do Peli, skórę położyl jaj na kolanach i objaśnił:

- tu mocie dziołchy mape, tu fdzie jezd tyn krzyżyk to jezd oberża, a te małe kropki to som kuferki i beczki co ich szukacie. I nie pytajta czego wom pomagam, tak mo być i basta. Pewnikem jeszcze nie roz sie spotkomy, winc wartało by co byście zawsze co smacznego dla mnie mioły ;)

Czknął, podskoczył, obrócił sie na pięcie i zniknął między drzewami. 

Popatrzyłyśmy z Pelą na siebie, obejrzałyśmy mapę i... postanowiłyśmy z niej skorzystać :)

Znalezienie kompletu kufrów i beczek to już była czysta formalność. Obie nie mamy pojęcia kim był leśny dziad, ale jeśli obiecał kolejne spotkania i pomoc to idę do piwnicy wstawić poziomkówkę, bo moja towarzyszka zapowiedziała twardo, że nawet dla najcudniejszych map ona bimbrownictwem parać się nie będzie.

A jutro...zaproszę was chyba na degustację nowych trunków. 

Pa i kolorowych snów :)

poniedziałek, 14 marca 2016

Ogniste kufry...



Witam wieczornie wszystkich.

Jako, że wieczorem wróciłam po zmaganiach sportowych do domu padnięta i ledwie siadłam aby wam wszystko opisać to klapnęłam twarzą w klawiaturę, to dopiero teraz moge na spokoju wszystko opisać.

Razem z moją towarzyszką ruszyłyśmy na poszukiwanie kół olimpijskich zwanych we wsi symbolami jedności.

Jako, ze wioska spora i odległosci do przebycia nie małe, postanowiłyśmy na dobry początek rozgrzać się jakimś szlachetnym napitkiem we wioskowej oberży.

To co tam zobaczyłyśmy to ludzkie pojecie przechodzi.

Najpierw dopadł do nas jakiś dziwny ludź - nie ludź...

Nawet do człowieka nieco podobny był, obrośnięty jak dziad borowy, kudły zmierzmiowione, oczęta przekrwione i broda do samego pasa. Strach się bać takiego a i dyskutować z nim ochoty nie mialyśmy nawet najmniejszej.

Ale jak się do stolu przysiadł i gadać zaczął, to w szoku byłyśmy.

Najpierw roztoczył przed nami opowieści dziwnej treści, jakie to nieboezpieczeństwa na naszą cześć niewieścią czyhać będą co by nas energii i zapasów w puszczy pozbawić, potem wyszedł przed oberżę i rżąc niczym źrebię na łące wrócił. Rechotaniem osłabiony przysiadł się do nas znowu i zaczął wyśmiewać zaprzęgi nasze.

To, że sanie futrami pokryte bawiło go ogromnie. Nie mniejszą radością napawało go to, że koniska polarowymi derkami nakryte stały, a ich ogony pieknie rozczesane, nie pozaplatane były.

W końcu szeptem zapytał: 

- kupią paniusie derki azbestowe?

No na jakiego czorta mi na konie derka z azbestu? Przecież do płonącej kniei to ja się nie wybieram...

A dziad konfidencjonalnym szeptem pyta:

- do tych derków to może i przyczepka do sań, wi paniusia, tako łogniołodporna? tanio sprzedom...

No teraz to już całkiem go chyba pogięło.

Grzecznie z Pelą tłumaczymy facetowi, że nijakiego ognia wozić nie będziemy, ogniska na saniach nie rozpalamy, w straż ogniową również się nie bawimy.

Podrapało się dziadzisko po łbie, pomruczało pod brodą i mówi:

- paniusie siem ze mno przejdom, zobaczom, pomyślom... ja nie namawiom, ale takich piknych kobitek to mi żol, co by je szlag nagly wew puszczy przy wiosce mioł trafić...

Dla świętego spokoju poszłysmy zobaczyć jakie to dziwa na chłop chce pokazać. Aż nas przerażenie ogarnęło na widok popalonych sań stojacych za oberżą. Wyglądało, jak by ktoś je celowo podpalił.

Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy krzyk, aż ciarki nam po plecach przeleciały. Do oberży zbliżał się zaprzęg, przerażone psy darły śnieg i lód pazurami, na saniach siedział wrzeszczący człowiek a sanie...

Sanie prawie całe w ogniu stały. Nasz dziad borowy wyrwał się na drogę, własnym wielkim cielskiem całą ją zastawił.

Chwycił za kark pierwszego psa co poskutkowało zatrzymaniem całego zaprzęgu, piąchą zwalił maszera w śnieg, a nożem wyszarpnietym zza pasa odciął zaprzęg od sań. W ostatniej chwili to zrobił, bowiem ogień już przód sanek ogrniał i groził osmaleniem psich kudłów.

Popatrzyłyśmy z Pelaśką na siebie i już nieco inaczej myślałyśmy o handlowych propozycjach kudłacza. Ten zaś ogarnął psy, dał saniom się dopalić i ryknął na poparzonego maszera:

- durny matole! jo żech chcioł ci azbesty sprzedać to żech mnie wyśmioł...won mi zez wioski patafianie! a psy zostajom bo z durniem im nie po drodze!!!

Ogarnął nas wzrokiem, zachęcająco kiwnął głową i ruszył do oberży, a my za nim jak te cielęta.

Po drodze wyciągnęłam ze sań dwie butelczyny mojej miodowo - malinowej naleweczki i przy tym napitku spędziliśmy z handlarzem nieco czasu.

Okazało się, że zbieranie kół olimpijskich to jedno. Ale ciekawsze jest zbieranie medali które można u niego wymienić na skrzynie ze skarbami.

W skrzyniach środki energetyzujące dla nas cenne i trudne do zdobycia, ale cały czas potrzebne jak nie wiem co.

Problem w tym, że medale poukrywane były w kufrach i beczkach zrobionych z dziwnego materiału. Jakieś takie ogniste były. Niby w lesie poukrywane, niby stoją i błyszczą, a po załadowaniu na sanie jakies czujniki ruch wykrywały i pakunki zaczynały płonąć. Zwalone ze sań palić się przestawały i czekały na następnego co je znajdzie. Jeśli jednak na ognio - odporną przyczepkę się je wszadziło, nakryło płachtą odpowiednią to można je było do oberży bezpiecznie dowieźć.

Derki dla zwierzów dodawał gratisowo do przyczepki...

Decyzja była szybka - bierzemy :)

I tak z Pelą, uzbrojonymi zaprzęgami śmigamy po puszczy otaczającej wioskę sportową. A co tam znalazłyśmy...kogo jeszcze poznałyśmy, to wam dopiero jutro opowiem, bo nadmiar wrażeń mógł by wam zaszkodzić :)

Kolorowych snów bez koszmarów.

Pa :)

niedziela, 13 marca 2016

troszke inaczej...

Dziś niedziela, dzień dla rodziny więc raz coś innego niż moje wypociny :)

JAK SIĘ CZUJĘ - WISŁAWA SZYMBORSKA


Kiedy ktoś zapyta, jak się dziś czuję
Grzecznie mu odpowiem, że dobrze, dziękuję.
To, że mam artretyzm, to jeszcze nie wszystko,
Astma, serce mi dokucza i mówię z zadyszką.
Puls słaby, krew moja w cholesterol bogata...
Lecz dobrze się czuję, jak na moje lata.

Bez laseczki teraz chodzić już nie mogę,
Choć zawsze wybieram najłatwiejszą drogę.
W nocy przez bezsenność bardzo się morduję,
Ale przyjdzie ranek...znów się dobrze czuję.
Mam zawroty głowy, pamięć "figle" płata,
Lecz dobrze się czuję, jak na swoje lata.

Z wierszyka mojego ten sens się wywodzi.
Że kiedy starość i niemoc przychodzi,
To lepiej zgodzić się ze strzykaniem kości
I nie opowiadać o swojej starości.
Zaciskając zęby z tym losem się pogódź
I wszystkich wkoło chorobami nie nudź!

Powiadają: "Starość okresem jest złotym".
Kiedy spać się kładę, zawsze myślę o tym...
"Uszy" mam w pudełku, "zęby" w wodzie studzę.
"Oczy" na stoliku, zanim się obudzę...
Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje:
"Czy to wszystkie części, które się wyjmuje?"

za czasów młodości (mówię bez przesady)
Łatwe były biegi, skłony i przysiady.
W średnim wieku jeszcze tyle sił zostało,
Żeby bez zmęczenia przetańczyć noc całą...
A teraz na starość czasy się zmieniły,
Spacerkiem do sklepu, z powrotem bez siły.

Dobra rada dla tych, którzy się starzeją:
Niech zacisną zęby i z życia się śmieją.
Kiedy wstaną rano, "części" pozbierają,
Niech rubrykę zgonów w prasie przeczytają.
Jeśli ich nazwiska tam nie figurują,
To znaczy, że ZDROWI I DOBRZE SIĘ CZUJĄ.

sobota, 12 marca 2016

Współpraca na torze ;)






Wieczorne witaski.

Wczoraj dopadła mnie deprecha pourodzinowa, ale jako że baba ze stali to nie mimoza ani inna skolioza, to szybko się pozbierałam.

Rankiem dziś pełna nowych sił ruszyłam na trasę bobslejową.

Mój śliczny, żółciuteńki kamień do curlingu postawiłam sobie koło drzwi, a w jego miejsce zapakowałam zwykłego polnego kamulca pomalowanego na żółto olejnicą. Z daleka nikt różnicy nie zauważy, a jak będzie na tyle mało przezorny, że na torze się do mnie zbliży to nie będzie mu robiło różnicy czy to kamień czy kamulec go walnie :D

Razem z moją Pelaśką zaiwanialyśmy dziś po torze. Opanowałyśmy technikę do perfekcji.

Pela jako istotka zgrabniejsza i lepszym głosem obdarzona szła przodem podśpiewując i wabiąc przeciwników powabnym kołysaniem bioder. Widząc podążajacego za nią zawodnika zaczynała kluczyć wśród skał, a ja w tym czasie łup, łup, łup...i w drobny mak rozwalałam klamociskiem jego sanie :D

Gdy ona kluczeniem poczuła się zmęczona, ja przejmowałam pałeczkę :)

Chwytałam sztucer, zmuszałam delikwenta do opuszczenia sanek, zaganiałam za skały a moja towarzyszka w tym czasie pozwalała gniademu kopytkami robić demolkę.

W ten oto sposób udało nam się wyeliminować wszystkich przeciwników :)

Odebrałyśmy nagrodę za wygranie zawodów i zaproszenie do wioski sportowej na kolejne zmagania.

Pewnie znowu uda nam się coś zbroić i dzięki ścisłej współpracy coś wygrać.

Teraz idziemy świętować i imprezować do rana. Jak by co to drzwi zostawiamy otwarte, jak ktoś chce wlecieć do nas się zabawić to serdecznie zapraszamy. Napitki chłodzą się przy drzwiach, sałatki zrobione, a na stole jeszcze tort urodzinowy czeka :)

Do zobacznia.

Pa :DDDD

piątek, 11 marca 2016

Urodziny...



Wieczorne witaski.




Obudziłam się dzisiaj rano i jakoś tak cięzko mi było.

Nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą, o pokręceniu głową nie było wcale mowy.

Tak się wystraszyłam, że mało zawału nie dotałam.

Chociaż nie jestem w tym najmocniejsza, to zaczęłam myśleć co może być przyczyną takie stanu rzeczy.

Tak myślałam, myślałam, myślałam...

Żeby sobie to myślenie ułatwić zaczęłam przemyślenia ustawiać po w następujacej kolejności:

pierwsze głebokie przemyślenie - ile wczoraj padło poziomkówki? - ani kropla - czyli nie strułam się naleweczką...

drugie głębokie przemyślenie - jeśli nie poziomkówka to co? - i wychodzi na to, że wczoraj nie było żadnej degustacji...

trzecie głębokie przemyślenie - czy ja nie miałam wczoraj jakiegoś poważnego wypadku - albo czy mnie gniady w głowę nie kopnął? - i z tego co pamietam to raczej nie... a może tak oberwałam, że nie pamiętam?

I w tym momencie dopadło mnie przerażenie - może mnie tak coś poturbowało, że już do końca życia tak będę leżeć?

Spociłam się jak mysz zagoniona przez kota. 

Perspektywa która zaczęła kiełkować w mojej blond włosej główeńce była coraz mniej zachęcająca.

Zestresowana nieziemsko próbowałam chociaż troszkę się ruszyć.

Z ogromnym trudem otworzyłam powieki, ogarnęłam wzrokiem co się dało i nieco lepiej się poczułam widząc znajome firanki, meble i kwiatki na oknie.

Ale nadal nie wiedziałam dlaczego nie mogę się ruszyć?

Jak cielę w malowane wrota wpatrywałam się w kalendarz.

Data w czerwonym obramowaniu jak przez mgłę mi się z czymś kojarzyła.

Nie do końca wiedziałam z czym, jak wspomniałam, poranne myślenie nie jest moją najmocniejszą stroną.

I nagle mnie olśniło. Już wiedziałam co się stało.

Ta data...moje urodziny...

Po prostu przytłoczył mnie ciężar minionych lat, i chyba dopadła mnie starość :(

Powiem Wam, dzień z taką świadomością był ciężki...

Chyba trzeba się z tym przespać aby przywyknąć :DDD

czwartek, 10 marca 2016

Dzień wypoczynku







Wieczorno - nocne witaski.

Czasem jest taki dzień, ze człowiekowi nic się nie chce.

Tak i mnie czasem dopadnie.

Dlatego też dzisiaj postanowiłam nic nie robić, wziąć sobie od wszystkiego wolny dzień i wyjechać gdzie oczy poniosą.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam, wróciłam późnym wieczorem, i kontynuując nic nie robienie, idę wziąć szybki prysznic i idę spać.

Kolorowych snów wszystkim życzę :)

środa, 9 marca 2016

Curling czy bobslej?






Wieczorne witaski.

Ten dzień mnie chyba przerósł. Mało tego, że gniade chciały mieć zrobione kopytka to jeszcze dostałam telegram, iż na horyzoncie pojawiła się nowa, nie znana wyspa. Nie cierpię nowych wysp, zeżerają energię, a nie oczyszczone pozostawiają pytanie : co ja tam straciłam?

Jako, że w nagrodę za slalom dostałam śliczny żółciutki kamień do curlingu, szybko dokształciłam się w temacie, potrenowałam na stawku ciepanie wspomnianym kamieniem i wyedukowana wyruszyłam trenować na nowej wyspie. Przygotowana byłam perfekcyjnie, ciuszki miałam odpowiednie, makijaż odpieprzony...Zrobiona byłam na bóstwo. Klękajcie narody... Nadchodzę :D

Postanowiłam zrobić wielkie wejście smoka (albo smoczycy).

Stanęłam u wrót miejsca zmagań sportowych, chwyciłam kamień w dłoń i z mocnym postanowieniem zrobienia furory rzuciłam się przed siebie aby czajniko - podobny obiekt rzucić ślizgiem na lód. Rozpędu nabierałam przez 50 metrów, szybkość do pokazowego wejścia miałam jak lux - torpeda....

Potem było już tylko gorzej.

Chyba trafiłam nie w to wejście, bo zamiast pięknej, prostokątnej tafli lodu trafiłam na ...tor bobslejowy. Ale nie myślcie sobie, że zobaczyłam i wyszłam. Nic z tych rzeczy. Jako, że z ogromnym impetem tam wpadłam to czasu na zatrzymanie nie było. Kamień za uchwyt trzymałam w zaciśniętej dłoni i zamiast go puścić... poleciałam z nim. przecież tak cennej nagrody nie śwignę na pastwę losu, no co to, to nie.

Wiecie jak wygląda tor bobslejowy? Jak nie to sobie poszukajcie w sieci, a jeśli wiecie to wyobraźcie sobie jak za moją cenną nagrodą popędziłam tym torem. W uszach szum, w oczach mgła, ręka na kamieniu...Kilkadziesiąt sekund horroru. Szelest moich pięknych nowych spódnic szurających po lodzie brzmiał jak darcie pieniędzy na nie wydanych :(

Powiadam Wam, nie było lekko, nagle lód pode mną się skończył, wpadłam w śnieg, przegibłam się nad curlingowym klamotkiem a wzrok mój spoczął na tablicy wyników...

Były tam dwa wyniki, jeden zapisany na metalowej tablicy a drugi ze świetlanych literek migających jak lampki na choince w dyskotece.

Doleciało do mnie kilku działaczy sportowych i dalejże mi gratulować pobicia rekordu toru...

Okazało, się iz poprawiłam go o jakieś 3 sekundy, szok dla mnie i dla nich nieziemski.

Tak się teraz zastanawiam, jaki ja bym wynik miała jak by mi bobsleja dali???

Pozbierałam się, moje żółciutkie cudo spakowałam do plecaka i powróciłam do domu.

W drodze przyszedł mi do głowy genialny w swej prostocie pomysł aby zadzwonić do Pelasi i zasięgnąć języka co do przydatności nagrody za slalom w codziennym życiu i na nowej wysepce.

Chwyciłam telefon, wystukałam odpowiednie cyferki i po usłyszeniu komunikatu "tu poczta głosowa, zostaw wiadomość" nagrałam pytanie, o co faktycznie biega z tym bobslejem.

Minęło kilka minut gdy Pela oddzwoniła informując mnie, że to jedna wielka ściema. Bo to nie zawody sportowe a wielka demolka, trzeba zapisać się na leśny survival, zatachać na niego curlingowy kamień w takiej specjalnej siatce z długimi rączkami, latać po lesie i szukać skarbów. No ja pierniczę takie zawody. Latanie z nieomal dwudziestokilowym kamulcem po lesie? Na dodatek jest nowa zasada, jeśli się zauważy sanki rywala zostawione pod drzewem to trzeba je tym kamulcem w drobny mak rozwalić, wkładając w to jak najwięcej energii.

No i ja nie wiem czy mi ta forma zawodów odpowiada...

Chyba zacznę króliki hodować, dzisiaj kilka w lesie znalazłam, już siedzą w klatce i całkiem fajnie się mają.




 Żeby nie były całkiem same, zaczaiłam się za choinką i w siatkę złapałam ich matkę.



Teraz mam całą rodzinkę :)

Już teraz ślinka mi cieknie na samą myśl o tym jaki z nich kiedyś pasztet zrobię :DDD

Idę jeszcze dać im jeść i zmykam do spania.

Wam również dobrej nocy życzę :)

wtorek, 8 marca 2016

Dzień Kobiet ;)


Wieczorne witaski.
Wiem, wiem, wiem....
Wczoraj nic nie napisałam i to nie dlatego, że mi się nie chciało, bo chciałam napisać tylko....jakoś tak wieczorem po całym dniu na dziób padłam i jak się obudziłam to było już dzisiaj, a przecież dzisiaj nie napiszę, że jest wczoraj bo to by sensu nie miało :)

Ale zacznijmy od początku.
Dzionek wczorajszy był obiecujący. Słonko świeciło, wiaterek powiewał umiarkowanie, ogólnie po prostu chciało się żyć.

Od rana ruszyłam na tor treningowy co by nabrać wprawy przed pełnym, ostrym przejazdem przez slalom. Tak sobie trenowałam razem z moją super towarzyszką, aż mnie to troszkę zmęczyło. Nie potrafiłam odnaleźć 2 bramek.
No to mówię sobie:
- a co mi tam dwie bramki...

Już mnie to wkurzać zaczęło, człowiek zaiwania jak potłuczony, energię na to latanie wyużywa, a dziadostwa jak nie było tak nie ma...
Wróciłam w domowe pielesze aby oddać się błogiemu nic nie robieniu, gdy okazało się, że sąsiedzkie konie pracować nie mogą bo im przez zimę kopytka urosły i z lekka im teraz zawadzają. Swoja drogą, jak można dopuścić by szkapinkom laczki rosły?

Spakowałam obcęgi, młoteczek, tasak i krzywe noże, zaprzęgłam do pracy ponad setkę mechanicznych koni i ruszyłam w trasę.
Patrzę i patrzę po dotarciu na miejsce, no fakt, kopytka nieco przerośnięte.
Zrobiłam co w mojej mocy by koniska prosto stały i wróciłam do domku.
Postanowiłam nazajutrz czyli dziś pojechać i jeszcze kilka kopyt skrócić, ale nie zawsze wszystko jest tak jak coś sobie człowiek postanowi.

Położyłam się aby spokojnie pocztę przejrzeć i chyba nadmiar wrażeń mnie przytłoczył bo dzień mi się znienacka skończył i w nowy zamienił.

A dzisiaj....
Od rana pełna zapału do pracy bujnęłam się na diabelskim młynie co nie było mądrym pomysłem, bo jakiś palant mnie tam solidnie oblał wodą :(
Sto wiader lodowatej wody spadło na moją biedną łepetynę.

Wściekła i przemoczona poczłapałam do chałupki.
Zmieniłam ciuszki na suche, mokre łachy rzuciłam na sznurki rozpięte nad werandą ( w końcu tylko mokre a nie brudne były - rano świeże z szafy zakładałam), i pognałam na tor szukać tych zafajdanych bramek .Po ciężkim przedzieraniu się przez chaszcze jeszcze jedną mi się udało odszukać.

Myśl, że to nie ma sensu przyczepiła się do mnie jak do rzep do psiego ogona.
No co za debil te bramki po kieretynach poustawiał?
Na łeb mu padło czy co? Toż to miał być slalom a nie jakiś pierniczony survival...

Wybrałam się na obchód mojego Małego Klondike, nakarmiłam króliki (przy okazji doliczyłam się chyba szesnastu nowych maluszków), kurom sypnęłam ziarna, koniowatym siana wrzuciłam, pogoniłam koguta bo darł na mnie dzioba i zajrzałam do Królowej Matki....
Własnym oczętom nie wierzyłam. Królowa wszystkich kóz powiększyła mi inwentarz, i od dziś w Małym Klondike zamieszkuje czarno - biały (a może biało - czarny?)Klopsik i jego jeszcze bezimienna szaro - biała siostra :)


Ciekawa jestem ilu z Was ma już kozy?

Z radości jeszcze raz wpadłam na tor treningowy i znalazłam ostatnią bramę przejazdową. Jutro zrobię pełen przelot po torze, do zaliczenia zawodów powinno wystarczyć. ciekawe jakie będą nagrody, już zaczynam się cieszyć na myśl budowania regałów na puchary i wieszaków na medale :D

I wiecie co? Z okazji urodzin i Dnia Kobiet robimy imprezkę :D
I nie obchodzi mnie co powiedzą sąsiedzi, w nosie mam to, że pod płotem czai się smerf - pesymista w przebraniu optymisty by rzucić oszczepem i zminusować bez podania przyczyny...
Zapraszam wszystkich na dobrą zabawę i jeszcze lepsze jedzenie, o napitku nie zapominając. ( jak by ktoś przyniósł ze sobą na imprezkę flaszeczkę wyciągu z niebieskich kwiatów to się nie obrażę :) )
A tym co przyjść nie mogą mówię już dobranoc :)
Pa :D

niedziela, 6 marca 2016

Biathlon? Nadal slalomem :)

Wieczorne witaski wszystkim porządnym ludziom.

Nie wiem jak Wy, ale ja wymiękam z tym slalomem.
Normalnie albo idzie przesilenie wiosenne, albo zima mnie wymęczyła, albo już sama nie wiem co. Moja towarzyszka też cosik narzeka, bo to i psy słabe u niej i ogólnie jakoś tak do niczego.
Szukamy razem tych bramek i po znalezieniu trzech sztuk mamy dość tej orki.

Mój koń dzisiaj odmówił wyjścia ze stajni, znaczy się wyjrzał, spojrzał na śnieg i łeb schował, stwierdził, że nie wychodzi bo nie i już :) Nawet nie dał się wywabić kostką cukru ani jabłkiem importowanym.
Prosiłam, błagałam, batem nawet mu pogroziłam, ale nie wylazł, rzucił focha i koniec.

Chcąc nie chcąc zawołałam husky, wytargałam ze szopki sanki i z psiskami ruszyłam na tor treningowy. Dobrze, że wróciły do mnie bo z obrażonym koniem to nie robota. A z gniadym to ja sobie jutro pogadam. Może ktoś mi zwrócić uwagę, że się gniadego czepiam a drugi koń stoi i nic nie musi robić, więc spieszę z wyjaśnieniami. Okazało się, że drugi koń to konica, w dodatku źrebna w związku z tym ma wolne i może się opierdzielać.

Wracając do tematu, pojechaliśmy na ten slalom, ale zerwała się burza śnieżna i przez pół godziny świata nie było widać.

Gdzieś na torze zgubiła mi się Pelasia, zamotała się w krzaczorach, moje kundliszony zamiast ją poszukać pogoniły za kotem (albo za czymś co kota przypominało - równie dobrze mógł to być opos albo jakiś inny szop) fundując mi rajd po wertepach. W tym całym zamieszaniu gdzieś zgubiłam koszyk z bateryjkami i już mi na tą całą kulturę fizyczną i sport z rekreacją energii zabrakło, więc wysłałam towarzyszce esemesa, ze spotkamy się u mnie i zmarnowana jak koń po westernie do domu wróciłam.

Odpoczęłam przy herbatce z poziomkówką i przeszłam się spacerkiem do piekarni. Dyskretnie zajrzałam przez okno a tam praca wre.

Dzięki moim wspaniałym sąsiadom dziś rano przytargałam piekarzom cały karton ciepłych czapek z pola - sidu i te głupole uradowane w tych czapach przy piecach siedzą i robią mi malinowe desery. Dupska gołe, ale czapki na łbach musza być. Nie ogarniam tego, ale jeśli są z tym szczęśliwi to zabraniać im nie będę, grunt, że pracują ;) Dość wolno im to idzie, w końcu taki deser zrobić to nie trwa pięć minut, lecz ze cztery bite godziny, ale po takim deserku to jakoś człowiek bardziej sił do pracy nabiera ;)

Jutro w koszyk desery spakuję i spokojnie sobie pójdę ten slalom obejrzeć.
Do koszyczka jeszcze coś na rozgrzewkę wrzucę i dzionek jakoś zleci.
Piechotką pójdę, nie będę ryzykować, że mnie ta durna szkapa nie umiejąca na nartach jeździć swoim cielskiem przydusi, albo psy przetargają po krzaczorach.

Jak by ktoś o imprezkę pytał, to owszem, jest imprezka, ale że na dworze zimno przenikliwie to balujemy w chałupce. Na pięterku właśnie Churaganowa Barburka pokoje dla gości szykuje, żeby nie musieli po nocy wracać, Natchniona robi kanapki z Tomciem w kuchni, a żona jaskiniowca... no... ona siedziała pół godzinki w piwnicy i sprawdzała jakość nalewek. I chyba sprawdzała bardzo intensywnie, bo jak do niej zeszłam i na nią ryknęłam delikatnie, tak, że tylko kilka słoików z półek spadło:
- Wyłaż mi stworo z tej piwnicy!!!!!!!!
To ona z uśmieszkiem na ustach odparła:
- Tylko nie ssssstworo, Bbbbbbeti jezdem babo qpia...
Po czym lekkim slalomikiem podążyła do schodów dzierżąc w łapkach kosz z butelczynami i teraz ich w salonie jak lwica pilnuje.

A ja i Was na imprezkę zapraszam i podążam do tych gości co to już przyszli i fajnie się bawią. Jest szansa, że Bartnik dzisiaj do nas dobije.

I coś mi się zdaje że spawarkę na progu widziałam ;)

A tym co przyjść dzisiaj nie mogą mówię już dobranoc i kolorowych snów życzę.

sobota, 5 marca 2016

Biathlon - Slalomem przez lokację :)

Wieczorne witaski.

Dotarłam tu wreszcie chociaż lekko nie było.
Caluśki dzionek jeździłam po torze treningowym próbując zrobić slalom.

Ale od początku...

Wydobyłam z kuferka składane narty, te co je dostałam za udział w rozgrywkach na strzelnicy, rozłożyłam je przed domem i siadłam na śniegu myśląc jak się za nie zabrać. Przyprowadziłam ze stajni gniadego rumaka, kolejno każde kopytko z osobna na nartach ustawiałam, wymyślnymi węzłami mocowałam dechę do podkowy i chociaż ogoniasty się burzył, byłam dzielna i nie zważając na kopanie i wierzganie kontynuowałam zaczętą pracę.

W końcu konia w narty ubrałam, i pociągnęłam za uzdę w kierunku trasy treningowej. W tym momencie zaczął się cyrk. Rumakowi nogi się rozjeżdżały, przód uciekał, tył odjeżdżał, normalnie szpagaty w biegu robił. Musiałam mu nogi linkami powiązać po przekątnej i do tego jeszcze lewe i prawe do pary.

Tak dla ciekawości, wiecie ile koń ma nóg?
No ile?
Tia... Znaleźli się znawcy myślący, że cztery :DDD
Porządni ludzie wiedzą, iż koń osiem nóg posiada i łatwo to policzyć. Podchodzimy do zwierza i liczymy:
- dwie lewe
- dwie prawe
- dwie przednie
- dwie tylne
I jak by tego nie sumować wychodzi, że jest osiem :D

W słoikowni będzie zdjęcie nart dla kopytnych :)

Wepchnąć konia na trasę musiałam i powiem Wam, że mnie ta forma slalomu przerasta. Ciągnę konia miedzy drzewa, macham maczetą wyrąbując krzaczory, od czasu do czasu rzucam granat albo inny dynamit żeby wyrównać przejście i po godzinie ledwo żyję. Bydlak zamiast docenić mój trud i wylany pot, co granat to się płoszył i kwiczał, co laska dynamitu to histeria i uciekanie, powiadam, koszmarna praca.

Zrobienie przerwy i rozpalenie ogniska nie poprawiło sytuacji. Rumak patrzył na mnie jak na głupka, ja popijałam herbatkę z termosu, dla kopytnego roztapiałam śnieg nad ogniem, a to zwierzę wredne odmawiało picia bo nie miało swojego wiaderka.W końcu łaskawie się napił jak mu swój żelazny zapas cukru do gara wsypałam. Masakra jakaś.

Dobrze, że moja towarzyszka pomaga mi jak może, na saniach gna jak burza i jakoś te trasy razem próbujemy ogarnąć. Co prawda na postoju głupawki śmiechawki dostawała patrząc na mnie i na konia, a ja biedna nie do końca wiem co ją tak rozbawiło, ale i tak lepiej z nią niż samej się męczyć.
Umęczyłam się niemiłosiernie, jednak konisko na nartach to nie był dobry pomysł. Na jutro muszę coś innego wymyślić bo gniady na sam widok nart odmawia wyjścia ze stajni :)

Powiem Wam jeszcze, że przepchnięcie gniadego na nartach przez bramkę z cudem graniczy, bo jak łeb zadrze to mu ta szmata na oczy spada, a wtedy w panikę wpada, nogi mu się rozjeżdżają, wywraca się a po postawieniu do pionu nie daje sobie spokojnie nart przypiąć. tylko się człowiek z nim uszarpie.

Coraz bardziej się namyślam czy to aby na pewno dla konia te narty były.
Zastanawiam się skąd wziąć więcej energii do tej roboty.

Poszłam do moich piekarzy co by ich uprosić o coś bardziej energetycznego i wiecie co mi powiedzieli szantażyści?
Powiedzieli, że jest zima, więc chcą dostać kudłate ciepłe czapki z polar - sidu (to taki super - ekstra materiał), do tego chcą stylowe komody i do wymiany w prywatnych chałupkach całą armaturę łazienkową.

Komody im przywiozłam, armaturę mam zamówioną, ale czapek to ja tak szybko nie będę miała. W związku z tym zwracam się do Was z pytaniem, nie macie gdzieś na dnie szafy zbędnej czapki z tego dziwnego polar - saidu? Jeśli by się jakaś znalazła, to chętnie przygarnę i w prezencie dam moim piekarzom.

Idę teraz jeszcze zajrzeć do stajni, pogadać z gniadym a potem siądę przy kominku i sprawdzę, czy mi się czasem poziomkówka nie zepsuła :)

A jutro chyba imprezkę wieczorem zrobię. Dawno nie było hałasu i demonstracji pod oknami więc czas najwyższy sąsiadów powkurzać.

Pa i do juterka :)

piątek, 4 marca 2016

Szał budowania

Wieczorne witaski.

Ciężki dzionek za mną, oj ciężki.

Pół dnia jeździłam do In-Digo bo tam mi się rozpleniły dzikie pingwiny i lamy, trzeba było jaja pozbierać, lamy postrzyc i cały towar do domu pozwozić.

Jako, że sanie mam jeszcze w naprawie i wierzchem na gniadoszu jeżdżę to kupa czasu mi na to zeszła, bo nie za wiele towaru mu do grzbietu za siodłem mogę przytroczyć, a jajka to po kilka sztuk w koszyczku w wełnie ułożonych wożę, uważając co by się nie potłukły, bo z uszkodzonych to już piskląt bym się na pewno nie dorobiła. Zwożę więc te jajka do domu, w inkubatorze wygrzewam, a wylęgnięte maluchy znowu zawożę na wysepkę. Jedzenia tam mają pełno, pięknie się odchowują, pewnie kiedyś tam film przyrodniczy o nich nakręcę :)

Mam już dwie piekarnie, robię co mogę aby ludzie tam pracę mieli, ale nie wyrabiałam z dostawami. To brakuje sera, to czekolady, to znowu sera, aż mi się płakać chce, bo piekarze pracowici a nie mają czym robić :(

Tak sobie przemyśliwuję i chyba trzeba by cosik dobudować...

Poszłam więc dzisiaj do mojego bankiera. Wierzycie, że poszłam?
No pewnie, że nie :D Pojechałam saniami (pożyczonymi od Pelasi) zaprzęgniętymi we własne konie :)

Pan w garniturku jak mnie na progu ujrzał to tak się w ukłonach giął, że grzywką przede mną chodniczek zamiatał. Nigdy taki milusi nie był, nie bardzo wiedziałam co mu odbiło, przecież ani sztucera ani maczety w dłoni nie miałam...

Na mięciutkim fotelu siadłam, a ten biegusiem po kawkę poleciał, i to taką porządną, nie żadną lurę, do tego torcik, rurki z kremem, ciasteczka różne, no szok, mówię wam totalny.

Zaraz za nim przypędziła taka frymuśna pańcia co to spódnik miała do połowy zadka a szpile wysokaśne do samych kolan. Kręciła się przy mnie na tych szpilach, stukała jak jakiś pierniczony dzięcioł, łaziła w te i we wte, w końcu gdzieś poleciała i za moment przytaśtała się z jakaś teką. Ze skórzanej teki wydobyła sto tysięcy albo więcej papierów i ćwierka do mnie w takim tempie, że ja nawet słuchać nie nadążyłam, a o zrozumieniu to nawet szkoda gadać.

Pan garniturek dzielnie jej sekundował, nadawali jak przekupy na targowisku, aż w końcu nie wytrzymałam, wizgłam piąchą w stół i grzecznie ryknęłam jak ranna łosza prosząc o ciszę. Zamilkli natychmiast, garniturek ślepia zdziwione wybałuszył, pancia paszczękę rozdziawiła tak szeroko, że mogłam jej migdałki i stan uzębienia sprawdzić. Popatrzyłam na nich przez minutkę albo dwie, dopiłam kawę i kazałam im spokojnie na tyłkach usiąść.

Następnie zapytałam o stan moich finansów bo mam chęć zainwestować sporo w rozbudowę gospodarstwa i konkretnych danych mi potrzeba.
Okazało się, że po ostatnich inwestycjach, ze sprzedaży zebrała się spora kwota i bez żadnych problemów mogę kasiorkę na zakup drugiej metalurgii i mleczarni w walizkę spakować i do kontrahentów ruszać.

Tym sposobem dorobiłam się kolejnych placów budowy na wzgórzu za domem. Ale teraz to ja sobie jak wielka pani siedziałam opatulona na ganku i tylko podpisywałam faktury i wypłacałam kasę za kolejne etapy prac.
Nie było już nerwówki czy materiałów w hurtowni starczy, czy majster będzie trzeźwy, czy kierowca dojedzie. Jednak posiadanie gotówki to zarąbisty luksus jest, nagle wszystko się znajduje ;)

Dzięki temu stoją już nowe fabryki, kominy z filtrami dymią a ludziki w nich zaiwaniają, miło się patrzy :)
Troszkę się rozkręcą i już piekarze nie będą płakać, że ogień w piecach płonie a do piekarnika nie ma co włożyć.

Zostało mi jeszcze tylko jedno zmartwienie.
Zajrzałam do kufra w którym spoczywa kolia po cioteczce, a tam prawie echo zielonych kamyczków. Chciało by się jeszcze nowe kondominium postawić, ale na to długo przyjdzie mi poczekać. Dewizy i kamienie ciężko się zdobywa, bo za granicą mało co się sprzedaje.

Może jeszcze z loterii coś dostanę, a może wygram jakieś szmaragdy na zawodach zimowych, któż wie co mi tu jeszcze jest pisane.

Pa, do jutra :)

czwartek, 3 marca 2016

Skąd się wzięło "Moje małe Klondike"

Wieczorno-poranne, wczorajszo dzisiejsze witaski.

Po biathlonowych zmaganiach jestem totalnie skonana.
Nie mam pojęcia kto trasę biathlonu ustawiał, ale dzielny był niesamowicie i dał radę nam życie utrudnić. 

Przedzierałam się konno przez zamarznięte zarośla, gałęzie chłostały mnie po twarzy, towarzysz mój gnał psim zaprzęgiem za mną jak burza i jakoś z trudem bo z trudem, ale przez tą masakrycznie ciężką trasę przebrnęliśmy wspólnie.
Fakt, że mój gniady rumak zgubił po drodze dwie podkowy to tylko drobny szczegół tego maratonu.

Razem z moim testowym towarzyszem ruszyliśmy po wszystkim napić się jakiejś malinóweczki czy też innej poziomkówki i tym sposobem naraziłam mój niewątpliwie nadwyrężony maratonem organizm na kolejny szok.

Ludź, co gnał za mną przez śnieżne zawieje, zrzucił z siebie dziesięć warstw futra i mało co zostało. 
A to co zostało uśmiechnęło się do mnie, wyciągnęło łapkę i z łobuzerskim błyskiem w oku powiedziało:
- cześć Rawcia, jak by co to... Pelasia jestem :)

Normalnie mało trupem nie padłam, kolejna baba ze stali jeździ sobie po Klondike bez żadnej ochrony i nikogo się nie boi :)
Swoją drogą, muszę się przejechać do JARomira ZMORA i podziękować za taką fajną towarzyszkę. Serio, fajnie się z nią pracuje.

Przesiedziałyśmy i gadałyśmy może nieco dłużej niż miałyśmy zamiar, ale było mnóstwo spraw do obgadania. No i poziomkówka jak zwykle pomogła we wymianie poglądów :D

Pela pojechała do domu a ja dorwałam się do nagrody za biathlon.
Pudełko nie było wielkie więc cudów to ja się nie spodziewałam, ale na widok dynamitu to mi się oczka zaświeciły same. Co prawda nieco mnie zdziwiły składane narty, bo jest obawa, że to się będzie rozłazić jak człowiek założy, chociaż jest opcja, że to takie krótkie narty co to się je rumakom do kopytek przytwierdza ;). Tylko się zastanawiam czy im się girki nie rozjadą :D
Ciekawie mógłby wyglądać taki rozjechany koń szorujący brzuszyskiem oblodzoną glebę.

Siadłam sobie cichutko przy kominku i czytam listy od sąsiadów co to dotarły do mnie gdy na biathlonie się z Pelą szlajałam.

I piszą ludziska, co by jakąś spiżarkę wybudować a w niej na półeczkach poustawiać słoiki z moimi przetworami i wytworami, i w spiżarni tej umieścić listy wszystkie i przepisy i... w ogóle tysiące różnych rzeczy żeby tam były.

No i jak zlekceważyć listy takie? Buduje się spiżarnia, jak ktoś głodny to zapraszam z malinką w miseczce albo innym wiadrem wody, a ja w zamian karteczkę z mapą do spiżarki w naczyńko włożę i szybko odeślę :)

I to by było na tyle co historii powstania tego bloga.
Pewnie pojawią się tutaj z czasem różne dziwne rzeczy, może fotki, może obrazki, a może... nikt nie wie co :) W dodatku mogą się pojawić z datą wcześniejszą bo chcę tu umieścić i uzupełnić całą korespondencję z tego za...ścianka.

A teraz zmykam szybciutko zająć się realnym światem, bo moje prawdziwe Małe Klondike czasu sporo pochłania ;)

Pa :D

środa, 2 marca 2016

Ruszył biathlon w Klondike

Wieczorne witaski.

Ludziska, nie macie pojęcia jak ja sobie bałaganu z tymi nowymi końmi narobiłam. Dość powiedzieć, że sań już nie mam bo są w sankowej remontowni, a ja wierzchem muszę zaiwaniać :D Ale po kolei opowiem jak do tego doszło.

Od wczoraj ogłosili na sąsiedniej wyspie eliminacje do biathlonu. W związku z tym, że woda zamarznięta, myślę sobie że nie ma sensu brać samolotu. Zaprzęgłam te moje gniadosze do san i heja na tor treningowy. Zajeżdżam na miejsce, stanęłam przed wjazdem, uwiązałam koniska do drzewa i idę zapytać jak to wszystko ma wyglądać. Wyłazi z budki cieć, patrzy na mnie oczętami kaprawymi i bez słowa wręcza mi taką książeczkę lichuteńką.

Patrzę a tytuł brzmi: "Regulamin biathlonu-Klondike 2016"

Pokrótce Wam streszczę co tam wyczytałam zanim mi siedzenie do sań przymarzło.
- Po pierwsze na teren treningowy każdy włazi na własną odpowiedzialność, dopuszcza się przemieszczanie na saniach i innych środkach lokomocji
- Po drugie wszelkie przeszkody zagradzające dostęp do strzelnic należy wyciachać maczetką, skosić laserkiem, wyburzyć dynamicikiem - generalnie zrobić rozwałkę.
- Po trzecie strzelnice po odnalezieniu należy rozpylić w drobny mak

Umościłam się na saniach, lejce w dłonie chwyciłam, poprawiłam kocyk a na nim koszyk z granatami i cmoknęłam na konisie, jasne z modrym i w kropeczki, ale sobie narobiłam!

Bo one, znaczy się te konie kiedyś musiały na parkurach skakać i jak zobaczyły pierwszą strzelnicę to w tych głupawych łbach coś im zaskoczyło, tak że zamiast przejechać obok i dać mi granat w nią rzucić to same rzuciły się do przodu, boszze, jak one się pięknie zebrały, jak wybiły, jak zbaskilowały, ech szkoda słów, zachwyt nad techniką ich skoku skończył mi się w momencie jak sanie przypierdzielily w strzelnicę.

I tu powinnam nasunąć zasłonę mroku na dalszy ciąg mojej przygody z biathlonem. 
Chyba instynkt zadziałał bo w ostatniej sekundzie dałam cudem prawdziwym radę poderwać ze sań koszyk z granatami oraz dynamitem i wyskoczyć z nim w miękką zaspę. 

Wygrzebałam się ze śniegu, piach wyplułam, oczy przetarłam i chyba na skutek szoku głupawki ze śmiechu dostałam, no bo jak by na to nie patrzeć, zgodnie z regulaminem strzelnica rozpylona w drobny mak, gniadosze stały obok w strzępach uprzęży, a ze sań to nawet lepiej nie mówić co zostało. Jak mówią mądrzy ludzie, co się stało to się nie odstanie a co się rozpierdzieluchnało, tego się nie odrozpierdzieluchna. 

Wzięłam zwierzaki za uzdy i spacerkiem po lodzie ruszyłam w kierunku domu ukrywszy wpierw zapasy amunicji razem z koszem w głębokim śniegu.
Idę sobie przytupując bo rześko na dworze, i tak sobie myślę - przydałby się towarzysz jakiś, bo to i raźniej razem rozpierduchę robić, i zawsze jeden może rumaki przytrzymać, co by strzelnic nie demolowały, bo to i pokaleczyć się mogą i ze sań i uprzęży znowu szmelc zrobić. 

Rozglądam się wkoło, bo z zaprzęgu to jakoś tak szybko świat obok mijał a teraz pozwiedzać mogę. Nagle moje oczęta szyld w oddali dostrzegają:
"Biuro kojarzenia par towarzyskich JARomirZMORA"

Dumam sobie - a co mi szkodzi zajrzeć?

Poczłapałam w kierunku szyldu, wychodzi mi gość na przeciw, koniska odebrał, do stajni je wpuścił, siana zadał a mnie na herbatkę z rumem prosi. Nie do końca byłam pewna czy to wypić mogę bo jak by nie patrzeć konie prowadzę, ale co tam, zimno jest, rozgrzać się trzeba. 

Przy herbatce wyłuszczyłam Jaromirowi z jaką sprawą przychodzę, a on po chwili namysłu stwierdził, że towarzysza takiego jak sobie życzę to on w ofercie za bardzo nie ma, ale jeśli reflektuję,  to jest taki jeden co to go mogę wziąć na test, ponoć może być pomocny. Dał mi adres, numer telefonu, ciacho na drogę i termos z herbatką. Oddał konie i wyprawił mnie do domu. 

Droga jakoś minęła, dotarłam do chałupki i skonana uwięzłam w fotelu z fonem w dłoni. 
Pozbierałam się w sobie i zadzwoniłam do tego testowego towarzysza. Przegaduliliśmy sporo czasu i teraz razem ruszamy robić kipisz w ośrodku treningowym. Ja na wszelki wypadek na gniadoszu z maczetą w dłoni wierzchem jadę, a towarzysz mój na saniach kilka kroków za mną gna. I tak sobie jeździmy, przodem ja na szalonym skoczku co to strzelnicę za stacjonatę bierze tylko przeskoczyć nie da rady bo ma konkretny bagaż na grzbiecie, a Teścik za nami już na spokoju. 

I chyba nam się ta współpraca na dłużej ułoży. 
Po treningu siedząc z Teścikiem tak sobie gadaliśmy na temat naszych wspólnych sąsiadów. Okazuje się, że wszędzie są jacyś nie do końca rozumni co to by chcieli wszystko dostać, pożyczyć, kupić, a nawet listy zakupów nie potrafią sklecić. 

Wpadł do mnie jeden ze sąsiadów i drze japę od progu, że gwoździe potrzebuje, pytam czy ma listę bo nie wiem jaki mu dać a on mi pokazuje listę: rurki, armaturka, bufet i kupon tkaniny, normalnie pognałam dziada gdzie pieprz rośnie.

Mało, że lista spisana na inny towar niż wołał to jeszcze darmówki-reklamówki nie wziął pod uwagę, a diabli z nim, takich to zaraz psami przeganiam... aaa zapomniałam Wam powiedzieć, moje psiska uciekły od In-Dima, wróciły i teraz tylko podwórka pilnują :D

Ale nosa mają bo porządnych ludzi wpuszczają i sąsiadów zapraszają do domu machając ogonami jak flagami na powitanie :)

Zmykam do spania nim Was do końca zanudzę, wypocząć trzeba bo jutro kolejna runda treningowa przed nami, dziś już się ciemno zrobiło i jeszcze jednej strzelnicy nie możemy znaleźć :(

Kolorowych snów dobrym ludzim i koszmarów całej reszcie :D

wtorek, 1 marca 2016

Spawacz

Witam wieczornie i spokojnie.

Poważny remont fabryki już za mną. Nie było fajnie, ale sytuacja opanowana, chociaż przyznam, że lekko nie było. Ale opowiem od początku.

Wczoraj nabyłam droga wymiany handlowej konie i trzeba było to jakoś uczcić więc zrobiłam imprezkę. I wszystko było by fajnie gdyby nie przylazł jeden z robotników i nie spierniczył atmosfery. Najpierw przez pół godziny jąkał się i przez pijacką czkawkę nie mógł wydukać o co mu chodzi, a potem po prostu zatargał mnie do fabryki. Mało w progu trupem nie padłam. Podłoga w wielkiej hali zalana, główna konstrukcja podtrzymująca kotły potrzaskana, kotły popękane, ogólnie masakra nieziemska :(

Siadłam na miejscu w którym plecy swą szlachetną nazwę tracą i mało się ze wścieklizny nie poryczałam. Wydałam kila poleceń które można krótko streścić w słowach "ogarnąć ten bajzel".

Siadłam naradzić się z głównym technologiem co można zrobić aby fabrykę uratować. Jego rada ścięła mnie z nóg, okazało się, iż nic nie zrobimy bez spawacza z porządną ekipą. Obłęd w ciapki. Gdzie ja na tym moim za...ścianku spawacza znajdę? No może jest jakiś kumaty dziad co to spawać troszkę umie, ale raczej zaczep od traktora a nie kotły i pęknięty reaktor (tak, dobrze widzicie-reaktor- i niech was nie obchodzi co to za fabryka, ale dzięki niej macie u siebie prąd więc powinniście modlić się aby nie było w niej poważnych awarii). 

Podłamana wróciłam do gości, i przy malinóweczce opowiedziałam im co się stało. Nagle jeden z nich wygrzebulił smartfona i przeglądając listę kontaktów zawył w zachwycie nad własną pomysłowością.

Skończywszy wyć podał mi numer do swego znajomego spawacza, nie podam numeru wam tutaj, ale jeśli ktoś go zna to się domyśli o kogo chodzi bo końcówka numeru to 09 :) Zadzwoniłam do gościa a tu mi się automatyczna sekretarka odzywa, znowu załamka. Ale co miałam zrobić, nagrałam wiadomość, przedstawiłam sprawę, że majster z ekipą potrzebny, określiłam co jest do roboty i że ogólnie to dość pilne jest, i że najchętniej to bym ta całą ekipę zobaczyła u siebie rano tak ok. 5-ej :) 

Nie minęło 15 minut jak dostałam esemesa pełnego obiecującej treści. Pozwolę sobie go tu przytoczyć w całości. Uwaga, treść esemsa - "ok" - koniec uwagi :D. Po czymś takim mogliśmy już spokojnie imprezować do rana ;)

Ledwie po imprezie oko przymknęłam jak obudziły mnie hałasy dobiegające z fabryki. Cóż biedna miałam zrobić? Zwlekłam zwłoki z łóżka, odziałam się przyzwoicie i poczłapałam na miejsce wczorajszej awarii.

Dochodzę na miejsce a tam ekipa - osiem osób, wszystko poubierane jak brygada antyterrorystyczna-kupa ciuchów a dziadów nie widać. A już ten co tą ekipa dowodził to cyrk normalnie. Wszystko chłopy po dwa metry wzrostu i tyleż w barach a szefuńcio jakieś metr sześćdziesiąt, chuchro takie wagi nie nachalnej, ogólnie jakiś taki wymoczek. 

Po trzech godzinach przyglądania się ciężkiej pracy ekipy przytargałam skrzynkę malinóweczki i wołam dziadów na poczęstunek, no i nie uwierzycie, żaden nie przylazł, a co do którego podeszłam to każdy gadał, ze jak boss nie zawoła to im podejść nie wolno. Normalnie niby konus taki, a reżim widać twardą ręką trzymał. 

Koło południa skończyli. 

Szef ekipy przyszedł, bez słowa wystawił rachuneczek (mało na zawał nie zeszłam jak cyfry odczytałam). No i mówię dziadowi, że ekipę na poczęstunek prosiłam a oni bez zgody szefa przyjść nie chcieli i ledwie to powiedziałam jak kurdupel zdjął maskę z twarzy, zdarł kominiarkę co ją mial pod spodem i śpiewnym głosikiem zawołał "chooooooooooopaki, pami prooooosi do stołuuuuuuuu, bieeeeeguuuuusiem mi tuuuuuuuuuu!!!!!!!!!!"

Ruszyły chłopy do chałupy jak wygłodniałe bawoły a ja stałam z rozdziawioną paszczą i wytrzeszczonymi patrzawkami wgapiona w szefa tej imprezki. To nie był żaden kurdupel bo... bo szef okazał się być... kobietą. Fajna babeczka, ale w żelaznej garści potrafiła utrzymać chłopów. Widać, tylko baby ze stali mogą w tym uroczym zakątku jakoś poprawnie funkcjonować ;)

Ogólnie to nawet sympatycznie się z nią zaś gadało:)
I chyba częściej się będziemy widywać bo baby ze stali powinny trzymać się razem.

I jeszcze jedno. Mało czasu mam na robienie rozwałek, nie zbieram setek kilofów bo mam nieco inne priorytety, ale przydałby się jakiś towarzysz, może być taki jak ja, spokojny, nie ganiający w pogoni za młotkami jak wariat, byle by był na dłużej... ech... pomarzyć fajnie...
Kolorowych... spokojnych... i bez awarii ;)

A ja... od jutra trenuję sporty zimowe :D