Mała dygresja na temat......
Na powitanie pięknie "dziękuję" za twórcze zminusowanie smerfowi-optymiście, snuli, omenowi z cyferkami i paru innym. Nie ma to jak walenie minusów. Nie wiem czy to zawiść, czy złośliwość, bo słowa komentarza od tych userów się nie uświadczy.
Jednocześnie naprawdę serdecznie dziękuję za miłe słowa i wsparcie wszystkim czytelnikom listów z Klondike i zapraszam do czytania archiwum w spiżarce. Jeśli ktoś jeszcze nie ma namiaru na półkę z listami, to proszę o przesłanie darmówki z zapytaniem a zwrotnie dam namiary. Jeśli zaś jeszcze ktoś nie siedzi w gronie moich sąsiadów a do czytelni chciał by zawitać, to uprzejmie informuję, iz w gronie sąsiadów miejsc u mnie dostatek i chętnych serdecznie zapraszam :)
Koniec małej dygresji :)
Wieczorne witaski.
Jako wczoraj rzekłam tak dzisiaj dane słowo podtrzymuję i na degustację nowych smaków zapraszam. W ramach doświadczeń wstawiłam gruszkówkę miodową i śliwo-malinówkę a dla bardziej odważnych cytrynówke z jalapeno :D
Wczoraj wieczorem już zasypiałam, gdy nagle łomot do drzwi postawił mnie na równe nogi. Po całym dniu zwożenia ognistych kufrów miałam już serdecznie dość. Mina moja mogła przerazić głodnego grizzli, ludożercę a nawet komary, więc w bojowym nastroju podreptałam do drzwi.
Z impetem je otworzyłam ( a otwierają się na zewnątrz) majac nadzieję na zmiecienie zapóźnionego gościa w śnieg. Płonne nadzieje...
Wytrzeszczyłam ślepia i kogo to ja tam widzę?
Stoją z dala od drzwi ...trzy... wredne...nie dające mi spać babiszony...
Jest więc Natchniona z naręczem listewek, jest żona jaskiniowca z pudełkiem gwoździ i mloteczkiem no i oczywiście na czele tego babińca stoi...no wiecie chyba już sami kto...no własnie ona...moja Pelasia...
Przyglądam sie im i coraz bardziej mi się wydaje, że za nimi jeszcze ktoś się czai. No i nie myliły się oczęta moje. Jeszcze Violcia za nimi stała w cieniu dzierżąc w rączętach ciacho.
Ale ja jeszcze się przypatruje Pelasi. Widzę, że jakieś druty czy inne kable ma w koszyku.
Co miałam robić, wpuściłam tą czeredę do chałupy, wiedziałam, że nocować u mnie będą bo wogóle to u mnie jak u siebie się czują, zrobiłam coś gorącego do picia i pytam dziewuchy:
- kto was tu dzisiaj przywiózł?
A one na to, że same przyjechały, że psy i konie już w stodole stoją a wogóle to ważną sprawę mają, bo skoro świt muszą w trasę ruszyć, więc tylko chwilkę posiedzą i spać idą...
Najpierw mnie namówiły baby na zakup królika, chyba zaćmę jakąś miałam bo z ciotkowej kolii resztki szmaragdów na tego zwierza wydłubałam.
Potem z przywiezionych materiałów zrobiły mi szybki kurs robienia pułapek na króliki, a potem wyżłopały malinówke i spać poszły.
Jak obiecały tak zrobiły, zerwały się przed świtem i odjechały.
Zerknęłam tylko zza firanki na znikajace za bramą sanki i podążyłam do łóżka odespać nocny nalot. I w tym momencie zamarłam w pół kroku, bo usłyszałam głos Peli:
- no ej, Rawcia, nie rób jaj, ubieraj się i jedziemy na polowanko, królików nam trzeba...
To co chciałam powiedzieć do powtórzenia się nie nadaje, kazałam jej tylko kawę i kanapki zrobić, po czym poszłam się ubrać, bo kłótnia z Pelcią to jak kłótnia ze mną. Sensu nie ma żadnego bo to zwierzę upierdliwe i uparte jak ja, jak się uprze to żywemu nie przepuści ;)
Weszłam ubrana wyjazdowo do kuchni, popiłam kawę i ruszyłam do stajni.
Zdziwiłam się niepomiernie widząc konie do sań zaprzęgnięte i Pelaśkę na saniach już umoszczoną pod stosem futer.
Spojrzała na mnie tymi swoimi ślepkami i rzekła:
- no co? razem jedziemy, ja w nocy pułapki pozakładałam, pokażę gdzie a ty króliki do klatek powsadzasz i oberzy pojedziemy sprzedać.
Westchnęłam ciężko i wdrapałam się na sanie obok niej, nakryłam futrem i cmoknęłam na konie.
Zaczęło się rozjaśniać gdy dotarłyśmy do linii pułapek.
Ja lazłam przy saniach i wyciągałam dzikie króliki a Pela siedząc we futrach konisie poganiała trzymając lejce w wypielęgnowanych rączętach. Że też sobie łajza tych półmetrowych lakierowanych pazurów nie połamała. Paniusia kurcze blade...
Po zapełnieniu klatek i umocowaniu ich na przyczepce ruszyłyśmy raźno do miasteczka sprzedać króliki.
Oberżysta na nasz widok wypadł na dwór, a widząc ilość klateczek zawołał ludzi do pomocy.
Ja się z nimi targowałam, a chłopy w handlu wprawione chciały tanio kupić, a że ja uparta jestem to i drogo chciałam sprzedać. Ciężko szło targowanie.
Nagle ruch się na saniach zrobił, furkot i hałas, to Pelunia ze sań się gramoliła. Najpierw było widać te jej rączuchny z długimi pazurami, potem uśmiechnięta gębusia i wymalowane oczęta. Ale najlepsze było przed nami.
Resztę futer odrzuciła i ze sań zeskoczyła.
Stanęła przed nami w calej swojej mizernej okazałości a ja zrozumiałam czemu tak się futrami w trasie otulała...
Jej kolorowe pazury to pikuś...ale przy 20-sto stopniowym mrozie miała na sobie kieckę ledwo zadek okrywającą, do tego na nożętach szpilki do samych kolan...szok, nawet leśne dziady paszcze pootwierały i stały takie rozdziawione w nią wgapione.
Kręcąc biodrami jak Marilyn Monroe podeszła do nich i w skazując paluszkiem na króliki rzucała cenę, a oni jak w amoku tylko kasiorkę dawali i zwierzaki zabierali. Po pięciu minutach był koniec handlu:)
Moja Pela schowała kasę, wpełzła pod futra na saniach i rzuciła hasło do powrotu. Dwa razy mówić nie musiała :)
Szybko dotarłyśmy w domowe pielesze, teraz siedzimy przy kominku omawiając plany na najbliższe dni :)
Jednak taka towarzyszka to skarb, chociaż czasem mam ochotę ją udusić :)
I pewnie długo jeszcze posiedzimy, więc jak ktoś chce nas odwiedzić to zapraszamy :)
A reszcie życzymy kolorowych snów.
Pa:)


